Jarek Augustyniak 28.12.2014
Świat, a z nim nasz kraj, znalazł się w takim momencie historycznym, że stosunek do nacjonalizacji staje się odzwierciedleniem prawdziwych intencji lewicy. Stosunek do nacjonalizacji, a tym samym do niepodległości i suwerenności kraju, staje się dziś cenzusem wiarygodności i odpowiedzią na pytanie – z kim nam po drodze ku rzeczywistym zmianom?
Ch… d… i kamieni kupa
Niedawno napisałem tekst, w którym wyraziłem pogląd, że nacjonalizacja powinna być jednym z najważniejszych postulatów współczesnej lewicy. W moim manifeście odnosiłem się do doświadczeń czy to greckiej Syrizy, czy hiszpańskiego Podemos. Nie proponuję jednak prostego małpowania, ponieważ specyfika naszego kraju i jego gospodarki jest trochę inna. W kraju, w którym przeprowadza się planową deindustrializację, a resztki przemysłu są w rękach międzynarodowych korporacji, kapitalizm ma wyjątkowo kompradorski charakter, nacjonalizacja jest warunkiem sine qua non jakichkolwiek prawdziwych i trwałych zmian. Jeśli chcemy silnego państwa, to państwo to musi mieć realne ekonomiczne podstawy tej siły.
Dopóki kapitalizm trwa, tym co zapewnia mu siłę są pieniądze i majątek trwały. A tego majątku jest u nas coraz mniej.
Skutkiem tzw. asymilacji strukturalnej w Polsce stworzono model gospodarki komplementarny z krajami zachodnimi. W zgodzie z klasyczną ekonomią liberalną i teorią korzyści komparatywnych w międzynarodowym podziale pracy i wymianie dóbr Zachód wziął sobie przemysł a nam pozostawił dziadostwo. Restrukturyzacja przystosowująca naszą gospodarkę do wejścia w struktury Unii Europejskiej oznaczała rezygnację z przemysłu mogącego hamować asymilację, pozostawiając jedynie te jego szczątkowe formy, które mogły być przydatnym uzupełnieniem przemysłu zachodniego.
Doświadczenia europejskiej radykalnej lewicy są cenne, ale nie mogą być tylko prostą kalką dla zmian, jakich potrzebuje nasz kraj. Potrzebna jest nam nasza polska droga do socjalizmu uwzględniająca to do czego doszło w Polsce po 89 roku i jak dramatycznie zmieniła się struktura własności, która każdemu kto chce coś zmieniać krępuje dziś wszystkie ruchy. Jeden ze sztandarowych projektów rządzącej koalicji, Polskie Inwestycje Rozwojowe, okazał się projektem nie do realizacji. Gdy państwo nie ma żadnego kapitału, to nie jest też w stanie stworzyć miejsc pracy, co szczerze przyznał w nagranej rozmowie minister Sienkiewicz. Inna sprawa, że słowo „rozwojowe” w nazwie Programu to raczej eufemizm, bo „celem Programu Polskie Inwestycje Rozwojowe jest (jedynie! – JA) zapewnienie finansowania długoterminowych i rentownych projektów infrastrukturalnych na terytorium Polski. (…) PIR S.A. pełni rolę inwestora kapitałowego”. Na to tego państwa też już nie stać i projekty infrastrukturalne realizuje się pod dyktat i za środki Unii Europejskiej. PIR to tylko czysta propaganda rządzącej koalicji.
Odzyskanie suwerenności kluczem do zmian
Jedyną realną drogą do zmian jest nacjonalizacja. Ta nie jest w zasadzie żądaniem stricte socjalistycznym, ale w tej sytuacji służy obronie resztek własnego przemysłu, obronie niezależności gospodarczej, a co za tym idzie – politycznej, i od razu stawia na porządku dnia inną ważną kwestię. Kwestię najpierw wyrugowaną dogmatycznie przez neoliberalną ekonomię z gospodarki, a następnie praktycznie, gdy wszystkich nas wywłaszczono. Otóż państwo, które znów jest gospodarzem musi powrócić do planowania gospodarczego, dziś zarzuconego całkowicie na rzecz tzw. wolnego rynku. O ile nacjonalizacja nie jest postulatem wyłącznie lewicowym, to nie bez znaczenia dla lewicy jest to, kto majątkiem narodowym gospodaruje i w jakim celu. Czy jest to prawica, która zarządza gospodarką w interesie burżuazji, czy też lewica z jej planami socjalnymi.
W naszej sytuacji to pozornie jedynie radykalno-reformistyczne hasło staje się żądaniem nie tylko prorozwojowym, ale też szybko prowadzi do zakwestionowania całego systemu społeczno-gospodarczego. Stąd też uznać je można za tzw. „żądanie przejściowe” – żądanie względnie łatwe do zaakceptowania przez społeczeństwo, bo nie wymaga wyższego poziomu świadomości, a prowadzące do wywrócenia istniejącego porządku społeczno-politycznego.
Pewien krytyk postulat nacjonalizacji nazwał populistycznym i cynicznym oszustwem. Krytyk ten twierdzi, że to oszukiwanie ludzi, ponieważ po nacjonalizacji przedsiębiorstwa stracą zaplecze finansowe ze swoich metropolii i technologiczne wsparcie od korporacji, których przedsiębiorstwa były własnością. To doprowadzi do takiej ruiny, że pozostanie już z nich tylko ch…, d..a i kamieni kupa, by przywołać znów słowa Sienkiewicza. Pośrednio za takim rozumowaniem kryje się akceptacja dla wcześniejszej ich prywatyzacji, która dała im rzekomo to finansowanie i technologie! I to nic, że krytyk ten dobrze wie, że wiele z nich sprywatyzowano tylko po to, aby je zlikwidować. Posługiwały się one całkiem dobrymi i na dodatek polskimi technologiami, bo było to w czasach, gdy Państwo Polskie na naukę jeszcze łożyło. Z tych natomiast co nadal istnieją, ale już z korporacyjnym logo, zyski w niewielkim stopniu zasilają już polski budżet. Od ich obrotów rośnie PKB, ale nie budżet. Bezpośrednio zaś jest to jakaś niechęć do rzeczywistych zmian i odejścia od socjaldemokratycznej utopii. Tak, utopii! W dobie neoliberalnej hegemonii i kompromitacji socjaldemokracji w całej Europie to jest utopia większa niż komunizm. Wdrożone u nas przystosowanie się do gospodarek krajów metropolitalnych skazuje nas na średnie zarobki w granicach 25% średniej UE, jak też na ponoszenie kosztów kryzysu dotykającego te metropolie, bo te zawsze przerzuca się na słabszych, na peryferia. Właśnie dlatego podczas kryzysu w międzywojniu zamykano kopalnie na polskim Śląsku, żeby uchronić przed tym kopalnie w zagłębiu Ruhry.
Reformizm już nie wystarczy
Nie ma w Polsce na lewicy siły, która proponowałaby rzeczywiście antysystemowe zmiany, poza typowo reformistycznymi zabiegami polegającymi na podniesieniu podatków najbogatszym, tworzeniu przez państwo miejsc pracy, czy obietnicy budowy przez nie mieszkań. Powstaje pytanie: co tu jest większym cynizmem i populizmem? Postulat nacjonalizacji czy też postulat reformowania kapitalizmu, którym społeczeństwo jest oszukiwane od czasów jego restytucji?
Jedyne „ewolucyjne” zmiany, jakie widzimy to przecież stopniowe zmiany na gorsze. Ruina przemysłu i coraz większa niepewność oraz coraz mniej praw dla ludzi pracy. W kraju pozbawionym gospodarczej suwerenności jest to dopiero prawdziwe oszustwo. Podatki można podnieść i Unia nie będzie się w to wtrącać. Ale skąd to przekonanie, że opodatkowani dadzą się opodatkować, jeśli są tu wyłącznie dlatego, że tu tych podatków płacić nie muszą? Kto ich do tego zmusi? Słabe i biedne państwo? Skąd przekonanie, że korporacje zmuszone do płacenia w Polsce podatków nie zwiną swych interesów, nie wywiozą maszyn do ostatniej śrubki i nie przeniosą się do miejsc, które dadzą im lepszą stopę zysku? Jaka korporacja liczy się z takim państwem? W warunkach swobody alokacji kapitału w UE, mający być obciążonymi podatkami natychmiast zagrożą likwidacją montowni w Polsce. Niegdysiejszy sukces Słowacji, która to wygrała w negocjacjach budowę kilku zachodnich montowni, odbierając to Polsce – obrócił się przeciwko Słowacji w 2008 roku, po pęknięciu bańki spekulacyjnej w USA. Fabryki polikwidowano, by zachować bezpieczeństwo rynku pracy w krajach metropolitalnych i tam ich nie zamykać, a Polska szczyciła się sukcesem, bo w nas kryzys tak ostro nie uderzył – właśnie dlatego, że nie zbudowano u nas tych montowni. Tak więc bez załatwienia sprawy niepodległości gospodarczej – a ta wymaga w pierwszej kolejności nacjonalizacji choćby głównych gałęzi przemysłu i rozwijania ich na rachunek państwa – żądanie zrównania świadczeń i płac z tymi z krajów metropolitalnych UE jest pustosłowiem, jeśli nie awanturnictwem.
Kolejna sprawa, że bez nacjonalizacji, godząc się na produkcję jedynie komplementarną, musimy w następnej kolejności zrezygnować z własnej nauki. I to robimy od czasu wejścia w struktury UE, pozostając w niechlubnej końcówce jej członków pod względem wysokości nakładów, jakie na nią ponosimy. Z nauki musieliśmy zrezygnować, bo kraje metropolitarne kształcą własne kadry, a nasze, pozostając w przestrzeni wirtualnej z braku własnego wielobranżowego przemysłu – nie mogą już z nimi konkurować.
Wszystko to sprawia, że stajemy się krajem coraz bardziej peryferyjnym, zależnym i stąd też polityka takiego kraju musi pozostawać polityką kraju podległego, polityką niemal kolonialną.
A co z postulatem miejsc pracy tworzonych przez państwo? To jest dopiero oszustwo wykalkulowane z sondaży! Bo nawet jeśli ludzie twierdząco odpowiadają, że są za tym, by państwo je tworzyło, to mamy ich oszukiwać, że bez zmian systemowych jest to możliwe? Tych miejsc pracy nie da się stworzyć, nie mając ku temu środków. Nie mając majątku i podlegając unijnym ograniczeniom i dyktatowi MFW, państwo nigdy nie będzie ich tworzyć. To jest dopiero prawdziwe oszustwo chcieć iść pod takimi hasłami po ludzkie poparcie.
Państwo, owszem, tworzy miejsca pracy już teraz. Ale jakie to są miejsca pracy i dla kogo? Dla przykładu PKP podzielono na kilkadziesiąt spółek. Tematycznie i regionalnie. W każdej znalazł pracę prezes, członkowie zarządu i rady nadzorczej oraz obsługa ich biur, stołówek i toalet. Inna spółka jest od pociągów (z podziałem na ich rodzaje), inna od trakcji elektrycznej, a inna od torów… To nadal może się dzielić na jeszcze mniejsze spółki, w których zarządach znajdą zatrudnienie nowi członkowie PO i PSL. Nie byłoby też w tym nic dziwnego, gdyby spółkę zajmującą się torowiskami podzielono na dwie. Wszak jest tor prawy, tor lewy i… dwóch koalicjantów. Powiedzmy sobie prawdę, że dziś państwo może tworzyć miejsca pracy tylko tworząc nowe i rozbudowując obecne urzędy. To robi od dawna każda partia władzy, by zapewnić sobie twardy elektorat.
Potrzeba nam silnego państwa
By państwo sprawnie działało, potrzebuje materialnych podstaw. Mówiąc o nacjonalizacji, rozumiejąc jej konieczność w polskich warunkach, trzeba oczywiście określić jej zakres. To mogą być na początek kluczowe dla państwowej gospodarki gałęzie: komunikacja, szpitale, odzyskanie kontroli nad finansami, odzyskanie zlikwidowanych, czy wyprzedanych przez miasta przedsiębiorstw miejskich. Bez nacjonalizacji i renacjonalizacji musielibyśmy od nowa położyć własne szyny, zbudować nowe szpitale, zakładać od zera miejskie przedsiębiorstwa. Po pierwsze, po co? Po drugie, skąd na to wziąć?
Warto w tym miejscu wspomnieć doświadczenia Polski międzywojennej. Czas jakiś wierzono w niej, podobnie jak obecnie, w obłudną propagandę nt. „niewidzialnej ręki rynku”, która to sama całą gospodarkę podniesie z kolan. Później zorientowano się, że prawo takie od dawien dawna nie działa, a kraje metropolitalne ani myślą tracić, czy choćby konkurować, z krajami słabszymi. Politykę industrializacji, w której główną rolę odegrał kapitał państwowy, sformułował i przeprowadził Eugeniusz Kwiatkowski, wicepremier i minister skarbu w latach 1935-1939, który zainicjował czteroletni plan inwestycyjny (1936-1940), a następnie plan 15-letni (1939-1954). II RP mogła to jeszcze robić, bo mimo całej krytyki wobec jej polityki społeczno-gospodarczej nie doprowadziła nigdy do całkowitej rezygnacji z interwencjonizmu państwa, a sektor państwowy pozostawał przez cały czas międzywojnia ważnym elementem ówczesnej gospodarki.
Prawdziwe tworzenie innych, potrzebnych i wpływających na rozwój gospodarczy miejsc pracy to budowa na przykład jakiejś fabryki przez państwo. Słyszycie już ten wrzask Komisji Europejskiej, że to wbrew wolnej konkurencji? Ja słyszę! Słabe państwo przed groźbami KE i kapitału ugnie się z całą pewnością i nic z tego nie zrobi. Dlatego my socjaliści potrzebujemy silnego państwa. Silne państwo to państwo-właściciel.
Niedawno usłyszałem z ust lewicowego polityka, zwolennika stopniowych systemowych zmian, że postulatu nacjonalizacji społeczeństwo polskie nie zrozumie. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Po 25 latach prywatyzacyjnej antypaństwowej polityki państwa, społeczeństwo wie jak to dobrze i bezpiecznie móc pracować na państwowym. Praca na państwowym, podobnie jak przed wojną, staje się marzeniem wielu ludzi. Praca na państwowym to większe bezpieczeństwo i możliwość korzystania z praw jakie daje Kodeks Pracy. W przeciwieństwie do uspołecznienia jest to postulat łatwy do akceptacji, bo nie wymaga głębokiej świadomości. Dużo bardziej niezrozumiałym i wrogo traktowanym jest u nas postulat choćby wyższych podatków. By się o tym przekonać wystarczy porozmawiać z kimkolwiek na ulicy i usłyszeć, co myśli o podwyższaniu podatków. Zrozumieć na czym polega sukces Korwina-Mikke, który na tym braku świadomości i zrozumienia, postulatem niemal całkowitej likwidacji podatków buduje swój sukces. Nie twierdzę, że bogatym podatków nie trzeba podnieść. Twierdzę tylko, że to nie wystarczy, i że należy to robić nie zamiast, ale obok nacjonalizacji.
Czy nacjonalizacja spowoduje konflikt z Unią Europejską? Zapewne tak! Ale nikt też nie twierdzi, że odzyskanie suwerenności i budowa lepszej przyszłości to będzie proste zadanie.
Źródło : http://www.socjalizmteraz.pl/pl/Artykuly/?id=626/Lewica_a_nacjonalizacja